"The best color in the whole world is the one that looks good on you"... WingsOfEnvy to blog o urodzie, zdrowiu, kosmetykach. Angielska strona: www.WingsOfEnvy.com.

29 września 2013

Weekend, weekend i po weekendzie... Szkooooda... Byle do następnego! Dziś urządziłam sobie iście leniwą niedzielę - słodkie, totalne nieróbstwo! Jedyną moją aktywnością było pomalowanie pazurków, zrobienie peelingu i nałożenie maseczki na buźkę. Ach, no i pochłonięcie nieludzkiej ilości ciastek! A co! Raz się żyje. Mam nadzieję, że nie pójdzie w zadek :)
Pod wieczór zaczęły mnie łapać wyrzuty sumienia - jakoś tak nie lubię marnować czasu. Stąd też postanowiłam sklecić na szybko jakiś pościk.

Dziś pokażę Wam moje ulubione eyelinery w płynie. Przetestowałam do tej pory niezliczoną ilość marek - i te tańsze i te droższe i nic do tej pory nie przebiło tych oto cudeniek:

▶ L’oreal Super Liner Luminizer w kolorze Black Emerald (bazowy czarny z zielonymi drobinkami) dla zielonych oczu;
▶ L’oreal Super Liner Luminizer w kolorze Black Amethyst (bazowy czarny z fioletowymi drobinkami) dla orzechowych oczu;
▶ L’oreal Super Liner w kolorze Silver Black (bazowy czarny ze srebrnym połyskiem);
▶ L’oreal Super Liner w kolorze Black Crystals (bazowy czarny ze złotym połyskiem).



Jak się prezentują kolorki? Możecie zobaczyć na filmiku:




Plusy:
✓ dobra jakość;
✓ mocna pigmentacja;
✓ idealna konsystencja;
✓ aplikator - cieniutki stożek z tworzywa sztucznego;
✓ łatwa i przyjemna aplikacja;
✓ kolor nakłada się równomiernie, nie tworzy prześwitów;
✓ ładne opakowanie;
✓wytrzymuje na oczku około 7 godzin;
✓ cena: około 10 euro za 6 ml.

Minusy:
✗ po około 3 miesiącach od otwarcia, po aplikacji na powiekę, produkt zaczyna się łuszczyć (data ważności: 6 miesięcy);
✗ mały wybór kolorów - nie widziałam żadnych zwariowanych odcieni, a szkoda...

Czy kupię ponownie? Tak! Właściwie to już kupiłam... Tym razem padło na L`Oreal, Super Liner Black w kolorze Vinyl - piękny, czarny, błyszczący... Szybko awansował na pozycję ulubieńca.

A jaki jest Wasz ulubiony eyeliner w płynie?

Weekend, weekend i po weekendzie... Szkooooda... Byle do następnego! Dziś urządziłam sobie iście leniwą niedzielę - słodkie, totalne nieróbstwo! Jedyną moją aktywnością było pomalowanie pazurków, zrobienie peelingu i nałożenie maseczki na buźkę. Ach, no i pochłonięcie nieludzkiej ilości ciastek! A co! Raz się żyje. Mam nadzieję, że nie pójdzie w zadek :)
Pod wieczór zaczęły mnie łapać wyrzuty sumienia - jakoś tak nie lubię marnować czasu. Stąd też postanowiłam sklecić na szybko jakiś pościk.

Dziś pokażę Wam moje ulubione eyelinery w płynie. Przetestowałam do tej pory niezliczoną ilość marek - i te tańsze i te droższe i nic do tej pory nie przebiło tych oto cudeniek:

▶ L’oreal Super Liner Luminizer w kolorze Black Emerald (bazowy czarny z zielonymi drobinkami) dla zielonych oczu;
▶ L’oreal Super Liner Luminizer w kolorze Black Amethyst (bazowy czarny z fioletowymi drobinkami) dla orzechowych oczu;
▶ L’oreal Super Liner w kolorze Silver Black (bazowy czarny ze srebrnym połyskiem);
▶ L’oreal Super Liner w kolorze Black Crystals (bazowy czarny ze złotym połyskiem).



Jak się prezentują kolorki? Możecie zobaczyć na filmiku:




Plusy:
✓ dobra jakość;
✓ mocna pigmentacja;
✓ idealna konsystencja;
✓ aplikator - cieniutki stożek z tworzywa sztucznego;
✓ łatwa i przyjemna aplikacja;
✓ kolor nakłada się równomiernie, nie tworzy prześwitów;
✓ ładne opakowanie;
✓wytrzymuje na oczku około 7 godzin;
✓ cena: około 10 euro za 6 ml.

Minusy:
✗ po około 3 miesiącach od otwarcia, po aplikacji na powiekę, produkt zaczyna się łuszczyć (data ważności: 6 miesięcy);
✗ mały wybór kolorów - nie widziałam żadnych zwariowanych odcieni, a szkoda...

Czy kupię ponownie? Tak! Właściwie to już kupiłam... Tym razem padło na L`Oreal, Super Liner Black w kolorze Vinyl - piękny, czarny, błyszczący... Szybko awansował na pozycję ulubieńca.

A jaki jest Wasz ulubiony eyeliner w płynie?

18 września 2013

Jakiś czas temu blogosfera przepełniona była recenzjami słynnego korektora pod oczy Salmon Concealer koreańskiej firmy Skin Food, zajmującej się produkcją kosmetyków naturalnych. Oczywiście uległam pokusie. Co więcej, poszłam za ciosem i zakupiłam więcej produktów tej firmy. Potem przez 3 dni walczyłam z dysonansem pozakupowym... bo kiedy ja to wszystko zużyję?!
Tak czy siak, w ten oto sposób w moje łapki wpadł między innymi puder Skin Food Buckwheat Loose Powder w kolorku 23. Kosz to 19 euro w dublińskim sklepiku Kiwi.


Opakowanie jest przeurocze i porządnie wykonane.

Nie musimy się obawiać, że coś nam pęknie czy odpadnie. No a poza tym jest olbrzymie! Dostajemy aż 23 g produktu! Puder chroniony jest siteczkiem zwieńczonym dużym i niezwykle milusim puszkowym aplikatorem.

Producent opisuje puder w następujący sposób:
"Loose powder with its soft, fine particles offers a bloomingly radiant, flawless finish. Buckwheat oil creates incredibly transparent, shine-free skin tone, with silky-smooth texture", co w wolnym tłumaczeniu daje: sypki puder, który dzięki drobno zmielonym, mięciutkim drobinkom gryki zapewnia promieniste, nieskazitelne wykończenie. Oleje zawarte w ziarnach otulają skórę transparentną, jedwabiście gładką powłoką wolną od świecenia.

Jak to się ma do rzeczywistości? Zobaczcie sami :)

Puder rzeczywiście jest baaaardzo drobno zmielony i ma lekko cieliste zabarwienie. W dotyku jest mięciutki - nie zbija się w grudki, nie jest kredowy. Ma dość mocny, specyficzny zapach (co dla niektórych może być minusem). Jest produktem pochodzenia naturalnego (gryka).

Sposób użycia (zalecany przez producenta)? Po nałożeniu podkładu odczekujemy chwilkę i następnie "wklepujemy" puder, poczynając od czoła oraz powiek poprzez policzki i usta. Pozostałości delikatnie nakładamy na okolicę pod oczami.
Szczerze mówiąc, sugerowana kolejność wydaje mi się nieco dziwna, nie sądzicie? ;) Zazwyczaj, co rano dość niedbale omiatam twarz pędzelkiem i jaaaazda do pracy!

Puder pięknie odbija światło (efekt widać na zdjęciu)! Skóra wydaje się gładka i jednolita, pory stają się mniej widoczne.
Efekt utrzymuje się cały dzień na mojej dziwacznej skórze (normalnej w okolicach ust i oczu, suchej na policzkach i lekko przetłuszczającej się w strefie t). Bardzo łatwo się z nim współpracuje - super się rozciera, nie waży na podkładzie / kremie BB (osobiście nie stosuję podkładów, ale używałam naszego dzisiejszego bohatera na moich klientach o normalnej i suchej skórze i każda była oczarowana efektem).
Werdykt? Jestem pod wrażeniem. Nie wiem jednak, jak puder sprawdzałby się na typowo tłustej skórze. Nie polecam go również osobom uczulonym na wszelkiego rodzaju roślinki.
Czy kupię go ponownie? Oj, chyba nie :) 23 g produktu... Data ważności minie a ja tego nie zużyję... Poza tym lubię testować.

No! To idę spać! Dobraaaanoc!


Jakiś czas temu blogosfera przepełniona była recenzjami słynnego korektora pod oczy Salmon Concealer koreańskiej firmy Skin Food, zajmującej się produkcją kosmetyków naturalnych. Oczywiście uległam pokusie. Co więcej, poszłam za ciosem i zakupiłam więcej produktów tej firmy. Potem przez 3 dni walczyłam z dysonansem pozakupowym... bo kiedy ja to wszystko zużyję?!
Tak czy siak, w ten oto sposób w moje łapki wpadł między innymi puder Skin Food Buckwheat Loose Powder w kolorku 23. Kosz to 19 euro w dublińskim sklepiku Kiwi.


Opakowanie jest przeurocze i porządnie wykonane.

Nie musimy się obawiać, że coś nam pęknie czy odpadnie. No a poza tym jest olbrzymie! Dostajemy aż 23 g produktu! Puder chroniony jest siteczkiem zwieńczonym dużym i niezwykle milusim puszkowym aplikatorem.

Producent opisuje puder w następujący sposób:
"Loose powder with its soft, fine particles offers a bloomingly radiant, flawless finish. Buckwheat oil creates incredibly transparent, shine-free skin tone, with silky-smooth texture", co w wolnym tłumaczeniu daje: sypki puder, który dzięki drobno zmielonym, mięciutkim drobinkom gryki zapewnia promieniste, nieskazitelne wykończenie. Oleje zawarte w ziarnach otulają skórę transparentną, jedwabiście gładką powłoką wolną od świecenia.

Jak to się ma do rzeczywistości? Zobaczcie sami :)

Puder rzeczywiście jest baaaardzo drobno zmielony i ma lekko cieliste zabarwienie. W dotyku jest mięciutki - nie zbija się w grudki, nie jest kredowy. Ma dość mocny, specyficzny zapach (co dla niektórych może być minusem). Jest produktem pochodzenia naturalnego (gryka).

Sposób użycia (zalecany przez producenta)? Po nałożeniu podkładu odczekujemy chwilkę i następnie "wklepujemy" puder, poczynając od czoła oraz powiek poprzez policzki i usta. Pozostałości delikatnie nakładamy na okolicę pod oczami.
Szczerze mówiąc, sugerowana kolejność wydaje mi się nieco dziwna, nie sądzicie? ;) Zazwyczaj, co rano dość niedbale omiatam twarz pędzelkiem i jaaaazda do pracy!

Puder pięknie odbija światło (efekt widać na zdjęciu)! Skóra wydaje się gładka i jednolita, pory stają się mniej widoczne.
Efekt utrzymuje się cały dzień na mojej dziwacznej skórze (normalnej w okolicach ust i oczu, suchej na policzkach i lekko przetłuszczającej się w strefie t). Bardzo łatwo się z nim współpracuje - super się rozciera, nie waży na podkładzie / kremie BB (osobiście nie stosuję podkładów, ale używałam naszego dzisiejszego bohatera na moich klientach o normalnej i suchej skórze i każda była oczarowana efektem).
Werdykt? Jestem pod wrażeniem. Nie wiem jednak, jak puder sprawdzałby się na typowo tłustej skórze. Nie polecam go również osobom uczulonym na wszelkiego rodzaju roślinki.
Czy kupię go ponownie? Oj, chyba nie :) 23 g produktu... Data ważności minie a ja tego nie zużyję... Poza tym lubię testować.

No! To idę spać! Dobraaaanoc!


15 września 2013

Ach... uwielbiam podróżować... Niestety, życie na obczyźnie, praca oraz przeuroczy, rozpieszczony ciapek o imieniu Tofik dość często uniemożliwiają mi wyjazdy na dłużej. Tak było i tym razem. Mój pies jest nieco hmm... rozbrykany i niereformowalny, więc zostawianie go na dłużej niż 2-3 dni u znajomych nie wchodzi w grę - zbankrutowałabym na opłacaniu terapii ;) Postanowiłam się jednak nie poddawać, tym bardziej, że nadarzyła się całkiem sympatyczna okazja - sesja. Padło na weekend w... Paryżu!

Samolot mieliśmy w sobotę o świcie. Powrót w niedzielę w nocy. Szczerze mówiąc, to myślałam, że w tak krótkim czasie niewiele uda nam się zobaczyć - miło się rozczarowałam, bo zwiedziliśmy dość sporo. Miasto samo w sobie budzi we mnie dość skrajne uczucia. Z jednej strony to w końcu stolica mody... Z drugiej jednak, byłam zniesmaczona widokiem zaśmieconych ulic i wszechobecnego brudu. Inaczej to sobie wyobrażałam. 

Nasz hotelik znajdował się w samym centrum, tuż przy Polach Elizejskich. Wystrój był wspaniały! Mega klimacik! Ściany w kamieniu, olbrzymie łoża. Ach! 

   
Wieczorem czekała mnie bardzo miła niespodzianka - kolacja na Eiffel Tower. Muszę przyznać, że jedzonko mają całkiem niezłe :)


Z każdej jednej wycieczki staram się przywieźć sobie mały prezent - ot tak, by przypominał mi o danej wyprawie, o przygodach i ludziach. Ostatnie miesiące były dla mnie dość intensywne i pracowite - zasłużyłam na nagrodę! ;) Nie musiałam się długo zastanawiać, co sobie sprawić! W niedzielę wybraliśmy się do jednego z najbardziej znanych domów mody:


Coś niesamowitego! Dubliński salon LV przy tym kolosie wypada baaaaaaaardzo słabiutko! Pierwszy raz widziałam ustawiające się przy wejściu kolejki! W środku... istny raj! Ciężko było się oprzeć! Moje małe zdobycze:


Uwielbiam duże portfele, dlatego też wybrałam sobie LV Monogram Insolite Organizer. Przez krótką chwilę wahałam się, czy wziąć ten model czy też skłonić się ku nieco mniejszemu i tańszemu Insolite Wallet. Jednak ten drugi wydawał się troszkę za toporny. Jestem mega zadowolona z decyzji, tym bardziej, że Insolite Organizer z powodzeniem może robić za clutch bag. Do środka bez problemu wchodzi duży telefon (typu: iPhone5 czy Samsung Galaxy S3), szminka i inne pierdołki.

Drugi mój zakup to LV Damier Ebene Cosmetic Pouch. Wydaje mi się, że posiadam jakieś nadprzyrodzone zdolności do nagminnego psucia kosmetyczek - stąd decyzja o zainwestowaniu w coś wyższej jakości. Wiedziałam, że to coś, z czego będę korzystać! No i teraz każdego jednego dnia, kiedy sięgam do torby po szminkę, buziak cieszy mi się od ucha do ucha ;)

Nie należę do osób, które lubią często zmieniać torebki czy portfele, dlatego też kieruję się zasadą, że lepiej jest odłożyć sobie pieniążka i kupić coś porządnego, coś, co będzie sprawiać radość i coś, co będzie służyć mi (i moim przyszłym potomkom - jak dobrze pójdzie) latami niż kupować hurtowo rzeczy, z których tak na prawdę wcale nie będę zadowolona, i które po 2 miesiącach użytkowania rozlecą się na strzępy. Gdybym należała do osób, które lubią bawić się modą, z pewnością miałabym inne zdanie na ten temat ;)

No, to chyba tyle! Życzę wszystkim superanckiej niedzieli!
Xx

Ach... uwielbiam podróżować... Niestety, życie na obczyźnie, praca oraz przeuroczy, rozpieszczony ciapek o imieniu Tofik dość często uniemożliwiają mi wyjazdy na dłużej. Tak było i tym razem. Mój pies jest nieco hmm... rozbrykany i niereformowalny, więc zostawianie go na dłużej niż 2-3 dni u znajomych nie wchodzi w grę - zbankrutowałabym na opłacaniu terapii ;) Postanowiłam się jednak nie poddawać, tym bardziej, że nadarzyła się całkiem sympatyczna okazja - sesja. Padło na weekend w... Paryżu!

Samolot mieliśmy w sobotę o świcie. Powrót w niedzielę w nocy. Szczerze mówiąc, to myślałam, że w tak krótkim czasie niewiele uda nam się zobaczyć - miło się rozczarowałam, bo zwiedziliśmy dość sporo. Miasto samo w sobie budzi we mnie dość skrajne uczucia. Z jednej strony to w końcu stolica mody... Z drugiej jednak, byłam zniesmaczona widokiem zaśmieconych ulic i wszechobecnego brudu. Inaczej to sobie wyobrażałam. 

Nasz hotelik znajdował się w samym centrum, tuż przy Polach Elizejskich. Wystrój był wspaniały! Mega klimacik! Ściany w kamieniu, olbrzymie łoża. Ach! 

   
Wieczorem czekała mnie bardzo miła niespodzianka - kolacja na Eiffel Tower. Muszę przyznać, że jedzonko mają całkiem niezłe :)


Z każdej jednej wycieczki staram się przywieźć sobie mały prezent - ot tak, by przypominał mi o danej wyprawie, o przygodach i ludziach. Ostatnie miesiące były dla mnie dość intensywne i pracowite - zasłużyłam na nagrodę! ;) Nie musiałam się długo zastanawiać, co sobie sprawić! W niedzielę wybraliśmy się do jednego z najbardziej znanych domów mody:


Coś niesamowitego! Dubliński salon LV przy tym kolosie wypada baaaaaaaardzo słabiutko! Pierwszy raz widziałam ustawiające się przy wejściu kolejki! W środku... istny raj! Ciężko było się oprzeć! Moje małe zdobycze:


Uwielbiam duże portfele, dlatego też wybrałam sobie LV Monogram Insolite Organizer. Przez krótką chwilę wahałam się, czy wziąć ten model czy też skłonić się ku nieco mniejszemu i tańszemu Insolite Wallet. Jednak ten drugi wydawał się troszkę za toporny. Jestem mega zadowolona z decyzji, tym bardziej, że Insolite Organizer z powodzeniem może robić za clutch bag. Do środka bez problemu wchodzi duży telefon (typu: iPhone5 czy Samsung Galaxy S3), szminka i inne pierdołki.

Drugi mój zakup to LV Damier Ebene Cosmetic Pouch. Wydaje mi się, że posiadam jakieś nadprzyrodzone zdolności do nagminnego psucia kosmetyczek - stąd decyzja o zainwestowaniu w coś wyższej jakości. Wiedziałam, że to coś, z czego będę korzystać! No i teraz każdego jednego dnia, kiedy sięgam do torby po szminkę, buziak cieszy mi się od ucha do ucha ;)

Nie należę do osób, które lubią często zmieniać torebki czy portfele, dlatego też kieruję się zasadą, że lepiej jest odłożyć sobie pieniążka i kupić coś porządnego, coś, co będzie sprawiać radość i coś, co będzie służyć mi (i moim przyszłym potomkom - jak dobrze pójdzie) latami niż kupować hurtowo rzeczy, z których tak na prawdę wcale nie będę zadowolona, i które po 2 miesiącach użytkowania rozlecą się na strzępy. Gdybym należała do osób, które lubią bawić się modą, z pewnością miałabym inne zdanie na ten temat ;)

No, to chyba tyle! Życzę wszystkim superanckiej niedzieli!
Xx

14 września 2013

Dzień doberek!

Nadszedł czas na pierwszego poważnego pościka :) To nieco stresujące, więc pozwólcie, że od razu przejdę do rzeczy.

Oto skończony mejkapik:


Czy ciężko coś takiego zmalować? Nie! Zaraz sami zobaczycie ;) Cała robota to jakieś 10 minutek machania pędzlami.

Krok 1:

Nakładamy bazę pod cienie do powiek. Dzięki niej wszystko będzie nam się pięknie trzymało. No i kolorki będą bardziej sooooczyste! Następnie, czarną kredką obrysowujemy linię wodną. Białawym, pół-transparentnym cieniem rozjaśniamy wewnętrzny kącik oka. Zewnętrzną część powieki akcentujemy różowym cieniem, który następnie łączymy z białym. Dolną linię rzęs obrysowujemy jasno-brązową kredką.



Krok 2:

W załamaniu nakładamy brązowo-liliowy cień. Jeśli takiego nie macie, głowa do góry – możecie zmiksować dwa kolory lub po prostu sięgnąć po chłodny odcień brązu.



Krok 3:

Cień rozcieramy ku górze za pomocą mięciutkiego pędzelka. Łuk brwiowy rozświetlamy matowym beżem lub delikatnie opalizującym na złoto kolorem. Czystym pędzelkiem rozcieramy granice. 




Krok 4:

Brązowo-liliowym cieniem gruntujemy kredkę, nałożoną uprzednio na dolną linię rzęs. Robimy kreskę eyelinerem na górnej powiece, tuszujemy rzęsy i gotowe! Ach, no i oczywiście można pokusić się o doklejenie sztucznych połówek.


Kosmetyki:

- Urban Decay Eye Shadow Primer Potion - Original

- MAC Fluidline - Blacktrack
- Cienie Inglot
- Cienie Sleek (paletka Oh So Special)
- Maskara Max Factor False Lash Effect - Black
- Konturówka do oczy Mac Factor - Black


No! Dajcie znać, co myślicie ;)
Xx

Dzień doberek!

Nadszedł czas na pierwszego poważnego pościka :) To nieco stresujące, więc pozwólcie, że od razu przejdę do rzeczy.

Oto skończony mejkapik:


Czy ciężko coś takiego zmalować? Nie! Zaraz sami zobaczycie ;) Cała robota to jakieś 10 minutek machania pędzlami.

Krok 1:

Nakładamy bazę pod cienie do powiek. Dzięki niej wszystko będzie nam się pięknie trzymało. No i kolorki będą bardziej sooooczyste! Następnie, czarną kredką obrysowujemy linię wodną. Białawym, pół-transparentnym cieniem rozjaśniamy wewnętrzny kącik oka. Zewnętrzną część powieki akcentujemy różowym cieniem, który następnie łączymy z białym. Dolną linię rzęs obrysowujemy jasno-brązową kredką.



Krok 2:

W załamaniu nakładamy brązowo-liliowy cień. Jeśli takiego nie macie, głowa do góry – możecie zmiksować dwa kolory lub po prostu sięgnąć po chłodny odcień brązu.



Krok 3:

Cień rozcieramy ku górze za pomocą mięciutkiego pędzelka. Łuk brwiowy rozświetlamy matowym beżem lub delikatnie opalizującym na złoto kolorem. Czystym pędzelkiem rozcieramy granice. 




Krok 4:

Brązowo-liliowym cieniem gruntujemy kredkę, nałożoną uprzednio na dolną linię rzęs. Robimy kreskę eyelinerem na górnej powiece, tuszujemy rzęsy i gotowe! Ach, no i oczywiście można pokusić się o doklejenie sztucznych połówek.


Kosmetyki:

- Urban Decay Eye Shadow Primer Potion - Original

- MAC Fluidline - Blacktrack
- Cienie Inglot
- Cienie Sleek (paletka Oh So Special)
- Maskara Max Factor False Lash Effect - Black
- Konturówka do oczy Mac Factor - Black


No! Dajcie znać, co myślicie ;)
Xx

6 września 2013

Ha! Cudownie! Piąteczek! Ten tydzień straaaasznie mi się dłużył. No i rozleniwiłam się nieco… W weekend czeka mnie trochę roboty – trzeba zacząć się psychicznie nastawiać.
Na rozgrzewkę dość krótki wpis pokazujący, w jaki sposób depotować cienie.

Dopotowanie cieni? A cóż to jest? Ano, jest to po prostu wyciąganie cieni z ich oryginalnych opakowań i przekładanie ich do paletek.

Jak to się robi?
Banalnie prosto ;)

Co potrzebujemy?
- paletkę magnetyczną lub… na przykład opakowanie po płycie CD, kredkach itp.
- magnes samoprzylepny, magnes na lodówkę lub… taśmę dwustronna
- cienie
- pilniczek metalowy / igłę / rozgięty spinacz
- prostownicę
- papier do pieczenia

Posłużę się dziś paletką magnetyczną z Inglota oraz cieniami firmy Mac.

Do dzieła!
1. Rozgrzewamy prostownicę do około 180C. Przykrywamy ją papierem do pieczenia (dla ochrony przed zabrudzeniem).



2. Kładziemy na niej cień, który chcemy zdepotować. W przypadku cieni Mac, pamiętajcie, by najpierw usunąć spodnią część opakowania (podważyć pilniczkiem na przykład).
3. Po chwili (około 15-30 sekund), kiedy klej zacznie się rozpuszczać, bez problemu wyjmujemy metalowy pojemniczek z cieniem. Możemy pomóc sobie pilniczkiem. Uwaga! Spód może być dość gorący! Nie parzmy paluchów!
4. Dajemy cieniom kilka minut na ostygnięcie. Następnie podklejamy je magnesem lub taśmą dwustronną i wkładamy do paletki.



5. I… gotowe! Cieszymy się miejscem, jakie zyskałyśmy w naszej toaletce ;)

Dajcie znać, jak Wam poszło ;)

Martołek Xx

Ha! Cudownie! Piąteczek! Ten tydzień straaaasznie mi się dłużył. No i rozleniwiłam się nieco… W weekend czeka mnie trochę roboty – trzeba zacząć się psychicznie nastawiać.
Na rozgrzewkę dość krótki wpis pokazujący, w jaki sposób depotować cienie.

Dopotowanie cieni? A cóż to jest? Ano, jest to po prostu wyciąganie cieni z ich oryginalnych opakowań i przekładanie ich do paletek.

Jak to się robi?
Banalnie prosto ;)

Co potrzebujemy?
- paletkę magnetyczną lub… na przykład opakowanie po płycie CD, kredkach itp.
- magnes samoprzylepny, magnes na lodówkę lub… taśmę dwustronna
- cienie
- pilniczek metalowy / igłę / rozgięty spinacz
- prostownicę
- papier do pieczenia

Posłużę się dziś paletką magnetyczną z Inglota oraz cieniami firmy Mac.

Do dzieła!
1. Rozgrzewamy prostownicę do około 180C. Przykrywamy ją papierem do pieczenia (dla ochrony przed zabrudzeniem).



2. Kładziemy na niej cień, który chcemy zdepotować. W przypadku cieni Mac, pamiętajcie, by najpierw usunąć spodnią część opakowania (podważyć pilniczkiem na przykład).
3. Po chwili (około 15-30 sekund), kiedy klej zacznie się rozpuszczać, bez problemu wyjmujemy metalowy pojemniczek z cieniem. Możemy pomóc sobie pilniczkiem. Uwaga! Spód może być dość gorący! Nie parzmy paluchów!
4. Dajemy cieniom kilka minut na ostygnięcie. Następnie podklejamy je magnesem lub taśmą dwustronną i wkładamy do paletki.



5. I… gotowe! Cieszymy się miejscem, jakie zyskałyśmy w naszej toaletce ;)

Dajcie znać, jak Wam poszło ;)

Martołek Xx

4 września 2013

Środa. Początek września. Za oknem świeci piękne słońce. Promienie wpadają nieśmiało do olbrzymiego pomieszczenia zastawionymi biurkami i radośnie skaczą po klawiaturach i monitorach. Ciężko skupić się na pracy, kiedy panuje iście letnia aura! Nawet moje różowe pluszaki (uwiecznione na zdjęciu obok) zażywają kąpieli słonecznych. No cóż… nikt nie mówił, że będzie łatwo… Właściwie to powinnam siedzieć zawalona stosem notatek i próbować ułożyć jakiś sensowny plan działania na następny miesiąc. Tymczasem jednak spoczywam rozwalona na fotelu i klecę swój pierwszy post na nowego bloga. Szczerze mówiąc dość ciężko przychodzi mi pisanie po polsku. Odzwyczaiłam się... Kupa lat poza granicami kraju, praca w międzynarodowej firmie, prowadzenie stron w języku angielskim. To nie pomaga. Aż wstyd się przyznać, że kończyłam polonistykę. Fakt, było to wieeeeeki temu, ale jednak było. Mam nadzieję, że z czasem coraz łatwiej będzie mi to przychodziło. No, i że wystarczy mi zapału, by regularnie się tu pojawiać.

O czym zatem będę pisać? Hmm... o wszystkim, co tylko przyjdzie mi na myśl. Skupię się przede wszystkim na tym, co tygryski lubią najbardziej, czyli na kosmetykach, makijażach, modzie i zdrowiu. Oprócz recenzji znajdziecie tu również haule, tutoriale krok po kroku, testy oraz ciekawe pomysły z serii DIY.

Musicie wiedzieć, że makijaże to moja wielka pasja. Po godzinach (oficjalnie możecie nazywać mnie pracoholiczką) zajmuję się stylizowaniem do sesji fotograficznych oraz do ślubów. Uwielbiam wszystko, co wymaga bycia kreatywnym. To chyba jakiś rodzaj uzależnienia...

Ok, dosyć marudzenia. Czas się przedstawić :)

Imię: Martołek
Wiek: hola! babeczek o wiek nie pytamy
Miejsce zamieszkania: Zielona Wyspa
Ulubiony kolor: brudny róż i fiolet, brąz
Ulubiony zapach: zapach wiosny, frezji, bzu i fiołków
Ulubiony stworek: mój pies Tofik
Ulubione słowo: masakra...

Maaasakra! Nie zorientowałam się nawet, że już ta godzina! Pora zbierać się do domku! W takim razie... do poklikania później!

Xx



Środa. Początek września. Za oknem świeci piękne słońce. Promienie wpadają nieśmiało do olbrzymiego pomieszczenia zastawionymi biurkami i radośnie skaczą po klawiaturach i monitorach. Ciężko skupić się na pracy, kiedy panuje iście letnia aura! Nawet moje różowe pluszaki (uwiecznione na zdjęciu obok) zażywają kąpieli słonecznych. No cóż… nikt nie mówił, że będzie łatwo… Właściwie to powinnam siedzieć zawalona stosem notatek i próbować ułożyć jakiś sensowny plan działania na następny miesiąc. Tymczasem jednak spoczywam rozwalona na fotelu i klecę swój pierwszy post na nowego bloga. Szczerze mówiąc dość ciężko przychodzi mi pisanie po polsku. Odzwyczaiłam się... Kupa lat poza granicami kraju, praca w międzynarodowej firmie, prowadzenie stron w języku angielskim. To nie pomaga. Aż wstyd się przyznać, że kończyłam polonistykę. Fakt, było to wieeeeeki temu, ale jednak było. Mam nadzieję, że z czasem coraz łatwiej będzie mi to przychodziło. No, i że wystarczy mi zapału, by regularnie się tu pojawiać.

O czym zatem będę pisać? Hmm... o wszystkim, co tylko przyjdzie mi na myśl. Skupię się przede wszystkim na tym, co tygryski lubią najbardziej, czyli na kosmetykach, makijażach, modzie i zdrowiu. Oprócz recenzji znajdziecie tu również haule, tutoriale krok po kroku, testy oraz ciekawe pomysły z serii DIY.

Musicie wiedzieć, że makijaże to moja wielka pasja. Po godzinach (oficjalnie możecie nazywać mnie pracoholiczką) zajmuję się stylizowaniem do sesji fotograficznych oraz do ślubów. Uwielbiam wszystko, co wymaga bycia kreatywnym. To chyba jakiś rodzaj uzależnienia...

Ok, dosyć marudzenia. Czas się przedstawić :)

Imię: Martołek
Wiek: hola! babeczek o wiek nie pytamy
Miejsce zamieszkania: Zielona Wyspa
Ulubiony kolor: brudny róż i fiolet, brąz
Ulubiony zapach: zapach wiosny, frezji, bzu i fiołków
Ulubiony stworek: mój pies Tofik
Ulubione słowo: masakra...

Maaasakra! Nie zorientowałam się nawet, że już ta godzina! Pora zbierać się do domku! W takim razie... do poklikania później!

Xx